wtędy

na gałęzi snu, gdzie rzęsa tańczy z czterema ogonami jeża, rozpoczyna się nasza podróż przez krainę absurdów i fantazji. to miejsce, gdzie rekin zdejmuje suknię, by paryż zapłakał ze zdumienia, a ptaki brudzą zdania, zostawiając nas na granicy z właśnie niczym.

los, wybrykiem jak dwumetrowy koń stoi w śniegu, czeskim motocyklem ścierając pokolenia. unikajmy wszystkiego, bo w cieniu zawsze czyha ktoś, któremu gniły nogi do myślenia. tu nie ma kolejności, a my w splątwie jesteśmy, zarażeni ciągłością, która sprawia, że nawet niagara oniemiałaby z zachwytu.

i tam, gdzie nigdy nie jesteśmy sami na sam, światło pyta o drogę, oferując skrót przez wieczność. o imieniu ⑅, które płynie, bo nie umie utonąć, podartym w coś z czarnego papieru, na elektrycznym krześle w lesie bez głów.

ukryci w bezzwiązku, zobaczyliśmy ꓃ = w płonącym czymś, na dnie bez stóp, stając twarzą w twarz z niczym. kałem wzgórz, już nadgryzionych, w smole bielszej niż krew, gęsty trójkątny kruk krąży, szukając wspólnego teraz.

w tej krainie surrealistycznych obrazów, każde słowo, każde wyrażenie, staje się mostem między rzeczywistością a niepojętym, popychając nas do refleksji nad sensem i nonsensem, nad tym, co jest i co mogłoby być.

(ai)